Pierwsze zajęcia po włosku za mną
– nie było łatwo, począwszy do znalezienia odpowiedniej sali, przez wyłapanie
ogólnej treści, kończąc na nieudolnych próbach zanotowania czegokolwiek, zakładam
jednak, że „historia i krytyka kina” jest bardzo ciekawa i wytrwam do listopada.
Czemu akurat do listopada? Otóż ogólny system chodzenia na zajęcia bardzo różni
się od tego, do którego zdążyłam przyzwyczaić się przez ostatnie 4 lata. Rok
akademicki dzieli się nie tylko na semestry, ale dodatkowo na 4 trymestry,
toteż niektóre wykłady zaczynają się pod koniec września i kończą w listopadzie
– za to chodzi się na nie 3 razy w tygodniu. Szczęśliwie nie istnieją tutaj zajęcia
przed godziną 9.00, dodatkowo wcale nie trwają dwóch godzin, ponieważ pierwsze
pół godziny spędza się rozmawiając z sąsiadem z ławki obok, w oczekiwaniu na przybycie szanownego
wykładowcy. Wynika z tego, że trzeba sporo wysiłku, żeby się spóźnić.
Po dwóch tygodniach błąkania się po
moim nowym włoskim mieście, ciągle
nieznanymi włoskimi uliczkam,i znalazło
się już kilku naiwnych, którzy postanowili zapytać mnie o drogę. Sama jak na
razie opanowałam trasę od przystanku do sali, gdzie bardziej towarzysko, niż
naukowo, chodzę odświeżać sobie angielską gramatykę. Poznałam już kilka
kawiarenek (ichnie cappuccino i płynna guaranę) w pobliżu uniwersytetu, odnalazłam
się nawet w punkcie ksero, nie wspominając o Poczcie Italiańskiej (przy okazji
opanowując słownictwo takie jak: drukować, wysyłać, kartka/pocztówka, czy inny
list). Mam już nawet dwie ulubione piekarnio-ciastkarnie. W końcu spróbowałam
też chipsów, których nie kupuje się w paczce, tylko w małych sklepikach, świeżo
usmażone – to tutejszy hicior, wszyscy biegają po chipsy albo frytki z różnymi
sosami. Przy okazji zdobycia nowej przekąski, poszłam odnaleźć historyczny
zamek, czego dowodem są zdjęcia!
Największym wyzwaniem (przygodą?) do tej pory była jednak wizyta w banku. Przede wszystkim musiałam odczekać do końca przerwy. Podobnie, jak we wszystkich włoskich urzędach, w których wcześniej cokolwiek załatwiałam, musiałam zdobyć bilecik z literką i numerem. O ile ten proces był ułatwiony przez podpowiedzi po angielsku, znalezienie kasy, która obsługuje klientów z literką „B” było znacznie bardziej skomplikowane – wszystkie widoczne tablice zapraszające do poszczególnych okienek wyświetlały tylko „A” – przez około pół godziny. Odrobinę zniechęcające, ale nie aż tak, żeby nie wrócić następnego dnia – po nowy bilet, z nowym numerem, niestety nadal z „B”. Na szczęście tym razem był ktoś, to ogarniał ten cały bałagan – miła pani usadziła mnie na krześle i kazała czekać, w ciągu pół godziny przez kasę przeszło kilka osób, z tą samą literą na bilecie. Ja dostałam swoją szanse po godzinie od przyjścia do banku. Niestety trafiłam na kasę, gdzie pracowała kobieta wyjątkowo niezadowolona z życia – co niezbyt pomogło wydusić po włosku, że chciałabym wpłacić pieniądze na czyjeś konto. Otrzymałam bardzo ważna lekcję, dotyczącą dokonywania operacji w nie-swoim banku – nie masz prawa nic wpłacić, dopóki ktoś nie obejrzy twojego dowodu osobistego pod lupą (w poszukiwaniu miejsca urodzenia – w sklepie operatora mojej włoskiej sieci komórkowej mieli ten sam problem), nie przeanalizujemy dziesięciokrotnie codice fiscale, nie wypróbujemy swojego angielskiego, który nie jest specjalnie lepszy od mojego włoskiego, ty nie podpiszesz miliona papierów (których nie masz czasu, ani szansy przeczytać) i na końcu trzeba koniecznie strzelić trzy autografy na niezbyt wygodnym tablecie. Jednak cały proces nie był, nawet w połowie, tak skomplikowany, jak sklecenie tej historii w czytelną ( w miarę) anegdotę [w wersji mówionej jest znacznie lepsza].
W nagrodę za przetrwanie całej tej szopki, kupiłam sobie rogalika[cornetto] z nadzieniem jogurtowym!
[ENG] Due to dinner time, english version will be updated later.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz