piątek, 23 października 2015

Podsumowanie/Monthly summing-up

Stało się – jestem tu już miesiąc. Ten fakt zasłużył na to, żeby coś w końcu napisać - opisać kilka zjawisk, które od czasu do czasu (tutejsze di tanto in tanto) same rzucają mi się w oczy.

- Ludzie są mili, szczególnie sprzedawcy ( nie licząc pani z banku), mimo kiepskiej jakości włoskiego, bardzo pomocne panie ekspedientki jakimś sposobem wiedzą, że chcę kawałek focacci na śniadanie, albo rogalika – chociaż to bardziej ryzykowne, bo nie zawsze nadążam ze zrozumieniem, który ma jakie nadzienie i wybieram wersję bezpieczną: cioccolata. Poza tym: tu się NUCI. NA GŁOS. I nikt nie ma z tym problemu.

- Idea toalety na uniwersytecie w Pavii jest mocno przetrącona, w każdym razie w budynku głównym. Może to wina mojego ulubionego uniwersytetu poznańskiego, ale przyzwyczaiłam się do czystości, luster i łatwego dostępu. Tym czasem zastałam kilka brudnych dziur w ziemi, ani jednego lustra i konieczność poszukiwań za pomocą  mapy.

- Ciasteczka! Zdecydowanie najbardziej popularny rodzaj słodyczy, jakie się tu widuje. Mają różne kształty, rozmiar,  dodatki (czekolada albo cukier), są wszędzie i zajmują w sklepie prawie tyle miejsca, co makaron.

- Telefooony – wszędzie, chociaż nie w mojej głowie. Wszyscy ganiają ze słuchawkami, wszyscy gadają, dosyć głośno i dzielą się swoim życie ze wszystkimi dookoła. Niestety rzadko widuje się książki w autobusach….

Miałam tych spostrzeżeń jeszcze kilka, niestety w chwili nieuwagi czmychnęły. Bo myśl o jutrzejszej wycieczce do Bolonii wydaje się bardziej zajmująca!








It is a truth universally acknowledged that… my first month as an Erasmus student just passed.
I believe that this fact deserves a note on this shamefully deserted blog, so I’m going to describe a few things I observed during my short (comparing to next 9 months) stay.

Well, let’s start with kind people, especially in shops and in the bakery. Despite rather low level of my Italian they’re all smiles and they can really understand what I want to eat for my breakfast, whatever it is focaccia or croissant. Though that option may be dangerous: there are many types  of fillings. I must tell you, chocolate is always the safest – last time I’ve got something, which tasted like a sweet pistachio cream.


Another thing is: everybody sings, on the streets, in supermarkets in bathroom and tangled corridors of University. And nobody thinks that’s weird.

Next observation of mine concernes toilets. Maybe I got spoiled by my home university with cleanliness, mirrors and easy access, but locals idea of public bathroom, especially in UNIPV is kind of twisted: limited, hard to find, mirror-less and with holes in the ground.

 Then we have cookies! Probably most favourite snack/sweets type. They take as much space in markets as pasta do. Comes with different shapes, size and fillings.

Mobile phones! Everybody talks and they tend to do it really laud – I thought that I’m tied to my mobile, but Italians made it to a new level.


I had a few more things to describe but they just took off  through an oversight. I guess I was preoccupied with an idea  of trip to Bologna!

piątek, 9 października 2015

Oswajanie nowości/Getting used to the new

Pierwsze zajęcia po włosku za mną – nie było łatwo, począwszy do znalezienia odpowiedniej sali, przez wyłapanie ogólnej treści, kończąc na nieudolnych próbach zanotowania czegokolwiek, zakładam jednak, że „historia i krytyka kina” jest bardzo ciekawa i wytrwam do listopada. Czemu akurat do listopada? Otóż ogólny system chodzenia na zajęcia bardzo różni się od tego, do którego zdążyłam przyzwyczaić się przez ostatnie 4 lata. Rok akademicki dzieli się nie tylko na semestry, ale dodatkowo na 4 trymestry, toteż niektóre wykłady zaczynają się pod koniec września i kończą w listopadzie – za to chodzi się na nie 3 razy w tygodniu. Szczęśliwie nie istnieją tutaj zajęcia przed godziną 9.00, dodatkowo wcale nie trwają dwóch godzin, ponieważ pierwsze pół godziny spędza się rozmawiając z sąsiadem z ławki obok, w oczekiwaniu na przybycie szanownego wykładowcy. Wynika z tego, że trzeba sporo wysiłku, żeby się spóźnić.

Po dwóch tygodniach błąkania się po moim nowym włoskim mieście, ciągle nieznanymi włoskimi uliczkam,i znalazło się już kilku naiwnych, którzy postanowili zapytać mnie o drogę. Sama jak na razie opanowałam trasę od przystanku do sali, gdzie bardziej towarzysko, niż naukowo, chodzę odświeżać sobie angielską gramatykę. Poznałam już kilka kawiarenek (ichnie cappuccino i płynna guaranę) w pobliżu uniwersytetu, odnalazłam się nawet w punkcie ksero, nie wspominając o Poczcie Italiańskiej (przy okazji opanowując słownictwo takie jak: drukować, wysyłać, kartka/pocztówka, czy inny list). Mam już nawet dwie ulubione piekarnio-ciastkarnie. W końcu spróbowałam też chipsów, których nie kupuje się w paczce, tylko w małych sklepikach, świeżo usmażone – to tutejszy hicior, wszyscy biegają po chipsy albo frytki z różnymi sosami. Przy okazji zdobycia nowej przekąski, poszłam odnaleźć historyczny zamek, czego dowodem są zdjęcia!
















Największym wyzwaniem (przygodą?) do tej pory była jednak wizyta w banku. Przede wszystkim musiałam odczekać do końca przerwy. Podobnie, jak we wszystkich włoskich urzędach, w których wcześniej cokolwiek załatwiałam, musiałam zdobyć bilecik z literką i numerem. O ile ten proces był ułatwiony przez podpowiedzi po angielsku, znalezienie kasy, która obsługuje klientów z literką „B” było znacznie bardziej skomplikowane – wszystkie widoczne tablice zapraszające do poszczególnych okienek wyświetlały tylko „A” – przez około pół godziny. Odrobinę zniechęcające, ale nie aż tak, żeby nie wrócić następnego dnia – po nowy bilet, z nowym numerem, niestety nadal z „B”. Na szczęście tym razem był ktoś, to ogarniał ten cały bałagan – miła pani usadziła mnie na krześle i kazała czekać, w ciągu pół godziny przez kasę przeszło kilka osób, z tą samą literą na bilecie. Ja dostałam swoją szanse po godzinie od przyjścia do banku. Niestety trafiłam na kasę, gdzie pracowała kobieta wyjątkowo niezadowolona z życia – co niezbyt pomogło wydusić po włosku, że chciałabym wpłacić pieniądze na czyjeś konto. Otrzymałam bardzo ważna lekcję, dotyczącą dokonywania operacji w nie-swoim banku – nie masz prawa nic wpłacić, dopóki ktoś nie obejrzy twojego dowodu osobistego pod lupą (w poszukiwaniu miejsca urodzenia – w sklepie operatora mojej włoskiej sieci komórkowej mieli ten sam problem), nie przeanalizujemy dziesięciokrotnie codice fiscale, nie wypróbujemy swojego angielskiego, który nie jest specjalnie lepszy od mojego włoskiego, ty nie podpiszesz miliona papierów (których nie masz czasu, ani szansy przeczytać) i na końcu trzeba koniecznie strzelić trzy autografy na niezbyt wygodnym tablecie. Jednak cały proces nie był, nawet w połowie, tak skomplikowany, jak sklecenie tej historii w czytelną ( w miarę) anegdotę [w wersji mówionej jest znacznie lepsza].

W nagrodę za przetrwanie całej tej szopki, kupiłam sobie rogalika[cornetto] z nadzieniem jogurtowym!

[ENG] Due to dinner time, english version will be updated later.